Nowe Ateny

Nowe Ateny — zbitka barwnych i oryginalnych cytatów z dzieł zapomnianych — anegdot z towarzystw wszelkiego autoramentu — literackich plotek różnej akuratności. Mądrym dla memoryjału, idiotom dla nauki, jak mawiał Benedykt Chmielowski. Więcej informacji?

Improwizacje Deotymy

Z Moich wspomnień o życiu towarzyskim w Warszawie pamiętnikarki i powieściopisarki Pauliny Wilkońskiej wspomnienie o Deotymie:

— Zasiadło przy bliższym stoliku czterech stenografów, pomiędzy tymi sam pan Wacław Łuszczewski. Wszystko było w oczekiwaniu.

— Zadano „przeczucie” — poszepnął mi z cicha Władysław Kazimierz Wójcicki, redaktor “Biblioteki Warszawskiej”, autor Historii literatury polskiej, Klechd, Gawęd itd., itd.

Deotyma stanęła na środku. Cała w białym kaszmirze, z włosami z tyłu głowy podwiniętymi, jak na Kaniewskiego obrazie. Wkoło niej małą tylko próżną zostawiono przestrzeń. Jedne połowę salonu przeważnie zajęły panie. Drugą panowie, którzy niby mur utworzyli. Cisza zaległa, nikt odetchnąć nie śmiał. Wieszczka stała, jak gdyby duchem odbiegła ziemię, jak gdyby z nami nie była wcale: jakby pogrążona w śnie somnambulicznym. Takie na mnie uczyniła wrażenie — a silne bardzo. Stałam wsparta na krawędzi krzesła, bom dosiedzieć nie mogła. Objęłam ją wzrokiem, życzeniem, przejęciem się całym, że aż tchu niby zabrakło.

Zaczęła mówić.

Sympatyczne rysy nieokreślony przysłonił wyraz: natchnienie. Lica jej były nieco przyblade. Oczy to wzniosła, to spuściła znowu. Rękę, jakby utoczoną, na której lekki, szeroki zwieszał się rękaw, podnosiła czasami. Niekiedy pierś uczucie wzdęło silniejsze, ale cała postać i rysy posągowy zachowały spokój. Mówiła z początku wolniej, ciszej, potem nieco szybciej, głosem podniesionym więcej. A słowa z ust jej płynęły, jak gdyby sama nie wiedziała o nich. I spamiętałam na zawsze pełne myśli wyrazy:

Przeczucie — światów ogniwem,
Przeczucie — mędrców podziwem,
Przeczucie — kluczem poety,
Przeczucie — skarbem kobiety.

Gdy skończyła, wrzawa otoczyła poetkę. Pochwały, głównie w języku francuskim, sypano. Ale posłyszano i szczeropolskie słowa.

Deotyma, w XIX wieku bardzo popularna poetka, nazywana często mianem wieszczki, do dzisiaj pozostała symbolem grafomanii — ale, jak się okazuje, i wtedy już po Warszawie chodziły znaki, że nie wszyscy reagowali na improwizacje Deotymy tak, jak Paulina Wilkońska:

Deotyma
się nadyma;
zamiast kiecki
ma strój grecki!

A to tylko jeden z wielu popularnych za czasów Deotymy złośliwych epigramatów.

29 IX 2014 # # #

Generał Nikołaj Korf

Z Moich wspomnień o życiu towarzyskim w Warszawie Pauliny Wilkońskiej:

[…] anegdotka prawdziwa, którą mi kiedyś opowiadano w Lubelskiem — i przytoczę ją tutaj. Po roku 1831 był w Siedlcach gubernatorem wojennym jenerał Korf, człowiek prawy i honorowy. Dnia jednego przyjechała do niego jejmość jakaś, dziedziczka wioski, i zadenuncjowała własnego męża: że należał do rewolucji, ma dotąd stosunki z wychodźcami, jest nieprzychylnym rządowi itp. Jenerał słuchał i milczał. Jejmość coraz więcej prawiła.

— Zapewne go pan jenerał zaraz aresztować każesz? — zagadała wreszcie.
— Jedź pani do domu — odrzekł jej.
— Ale pan jenerał każesz go aresztować i wywieźć z kraju?
— Nie, pani.
— Ale kiedyż na nim takie ciążą winy!
— Wracaj pani do domu. Męża aresztować nie każę, bo on jest aż nadto ukaranym za wszelkie swoje przestępstwa mając taką żonę jak pani.

Jejmość poczerwieniała, posiniała i jak furia wyleciała z pokoju.

16 IV 2014 # #

O warszawskich maskaradach

Z zapisów Pauliny Wilkońskiej:

Wybraliśmy się na trzecią maskaradę, która zwykle bywa najliczniejszą, a przypada na ostatnią niedzielę. Miałam popielate domino, a August [Wilkoński, mąż autorki] czarne.

Tłok w salach był ogromny, upał nieznośny, pisk masek niemiły, a śmiałość mężczyzn, maskowanych i niemaskowanych, do zamaskowanych kobiet wydawała mi się wstrętna. […]

O mało, że mi się na płacz nie zebrało. A mąż tymczasem, którego ręki trzymałam się silnie, rzucał na wsze strony dowcipki tłumowi ciągnącemu za nim. […]

Jednego ze znajomych naszych prawdziwie maskaradowa wtedy awanturka spotkała. Zaintrygowała go jakaś wdzięczna postać w białym atłasowym domino, z puszkiem łabędzim, z różyczką przy kapturku. Podał jej rękę, którą przyjęła. Mówiła ślicznie po francusku, w którym to języku nasz znajomy celował. Mówiła po włosku, a pięknie po polsku. W rozmowie jej tryskał dowcip i wyższy polot myśli. Oczarowany kawaler już jej nie odstąpił wcale, palił komplementa sążniste i gorące afekta. Wreszcie nadchodzi chwila rozłąki.

— W przyszłą niedzielę na Wiejskiej Kawie — szepce mu rusałka w białym domino — w drugiej sali, pod cyprysem. Będę miała czarny kapelusik z pąsowym piórem. Dobranoc! Al riverdo! — biegnie przez salę, wbiega do przedpokoju, a kawaler za nią.

Nieznajoma okrywa się tumakami, zarzuca szal na głowę, zbiega po wschodach, oczarowany za nią. Wsiada do sanek i szepce coś woźnicy.

Pardonnez, madame! — mówi kawaler i wskakuje za nią.

Sanki pędzą przez Trębacką ulicę, Krakowskie Przedmieście, Nowy Świat, plac Św. Aleksandra i wreszcie zatrzymują się przed dużą kamienicą.

— Wysiądź, panie, i zadzwoń u bramy! — prosi pani.

Kawaler zeskakuje, dobiega bramy… Wtem sanki zawracają nagle — i poleciały, skąd przybyły, zostawiwszy panicza samotnie na dalekiej, niemal już poza miastem ulicy.

Z ulicy Trębackiej na plac świętego Aleksandra (dzisiaj: Plac Trzech Krzyży) jest dokładnie 2km — bez jednego skrętu.

Klnąc siarczystymi [!], przeklinając czarodziejkę złośliwą, rad nierad powędrował wśród świeżo spadłego śniegu na powrót — i na śmierć znużony w swoim stanął mieszkaniu. Pocieszało go wszelako, że ją zobaczy w niedzielę na Wiejskiej Kawie i że się pomści.

Nadchodzi niedziela. Niecierpliwy pędzi w umówione miejsce i stawa tamże jeden z najpierwszych. Powoli dopiero goście zbierać się zaczęli. Elegant nudzi się, biega tam i sam, gdy wtem w drugiej sali, pod cyprysem, dostrzegł czary kapelusik z pąsowym piórem. Spieszy, patrzy… i zżyma się: właścicielka kapelusika była gruba, otyła, czerwona, z dużym nosem, jadła za trzech, a gadała za pięciu… I dowiedział się, że to była posiedzicielka bogata składu drzewa na Starym Mieście.

O mało że w gniewie nie roztrącił wszystkich — rzucił się do powozu i kazał pogonić do miasta, co koń mógł uskoczyć.

I jeszcze tylko przypis o Wiejskiej Kawie,

kawiarni z ogródkiem przy ul. Wiejskiej 1727, założonej za czasów stanisławowskich i cieszącej się niezmienną popularnością jeszcze w czasach Wilkońskiej. W r. 1810 nabył domek Mikołaj Wronikowski, “który lubo przybudował sale i oranżerie, urządził 10 pokojów ozdobnych, w dawnym jednak wszystko, tak jak było, zachowuje stanie: i skromne jego ozdoby, i sprzęty jednakie, wreszcie i ogródek, i pomarańczarnia dla odwiedzających gości, znawców a smakoszów dobrej a prawdziwie wiejskiej kawy” (F.M. Sobieszczański).

11 III 2014 # # #

Towianizm u Wilkońskich

Pisze Paulina Wilkońska:

Pamiętam, że właśnie wtedy […] Aleksander Niewiarowski wykładał mi naukę Towiańskiego. Niewiele z niej pojęłam, chociaż dość ciekawo słuchałam. A August wszystkim powtarzał następnie:

Aleksander pouczał żonę moją, że tak we wierzbie, jak i w trawie należy się uznać za siostry. I że wtedy dopiero, gdy twór każdy z osobna swobodnym i wolnym zostanie, gdy nie będziemy jedli mięsa z braci: wołu, barana, cielęcia, indyka itp., ni też sióstr: pietruszki, marchewki, cybuli itd., cały ogół szczęśliwym zostanie.

Wszyscy się zabawili, a najwięcej śmiał się sam Niewiarowski.

Swoją drogą — dobre nazwisko jak na towiańczyka.

05 III 2014 # # # # #

Gustaw Franke w Warszawie

Ze wspomnień Pauliny Wilkońskiej:

Pamiętam jeden nazdwyczaj zajmujący wieczór. Byli na nim państwo Korzeniowscy z córkami, Antoni Muczkowski, Antoni Szateńki — dziś członek Senatu — i doktor Chałubiński. Z nami przybył Gustaw Franke, teolog protestancki, o którym tutaj kilka słów powiem.

Młody ten człowiek, rodem z Dessau, skończywszy wszechnicę berlińską podał się do gazet jako nauczyciel. Funduszów z domu nie miał żadnych, a otrzymanie posady jeszcze w dalekim polu. Mógł udzielać, prócz zwykłych nauk, język francuski, angielski i muzykę, którą znał dobrze teoretycznie. Senator Pochwisneff, z Petersburga czyli Moskwy, potrzebował właśnie takiego indywiduum. Spodobała mu się dość pokaźna powierzchowność Frankego i zrobił z nim układ: sześćset rubli rocznie i wygody wszelkie. Za dni kilkanaście mieli wyjechać i senator zażądał, by przyszły guwerner synów zaopatrzył się w garderobę odpowiednią domowi jego. Sprawił sobie zatem kilka garniturów itd., itd. — na co mu pryncypał dał pieniędzy. Frankę zatem w przeciągu dni kilku, szczęśliwy, w berlińskiego przetworzył się modnisia. Po czym wyjechali.

Przybyli do Warszawy, gdzie senator miał zatrzymać się dni parę, i stanęli w Hotelu Krakowskim, przy ulicy Bielańskiej *.

Frankę ustroił się i wyszedł na miasto. Warszawa podobała mu się bardzo. Wstąpił do Cafe Francais. Znalazł tamże mnóstwo dzienników niemieckich, francuskich, angielskich. Zabawił się wybornie, wypił doskonałej kawy i zjadł ciastko wyśmienite. Dnia następnego powtórzył to samo. Senatora mało w tym czasie widział, bo ten ciągle był zajęty.

Dnia trzeciego, gdy teolog znowu z przechadzki jakiejś do hotelu powrócił, zastał pokój pana senatora pustym i czyszczono go właśnie. Zapytał o swojego pryncypała: “Wyjechał!” — “Dokąd?” — “Do Petersburga”. Zdumiał i własnym nie dowierzał uszom. Gdy wtem nadchodzi jakiś urzędnik policyjny z wiadomością, że pan senator przekonawszy się, iż pan kandydat teologii Frankę nie może być przydatnym na nauczyciela synów jego, ponieważ ma idee przewrotne i na fortepianie nie dość gra dobrze, zatem zrywa z nim wszelką umowę i wyłożone pieniądze zostawia mu jako wynagrodzenie za czas, który spędzili z sobą.

W biednego teologa jak gdyby piorun uderzył. Ale cóż miał począć? Jakże miał sobie poradzić? Urzędnik policyjny ukłonił się z uśmiechem ironii i wyszedł. Cóż miał począć? Gdzie szukać ratunku? W obcym mieście, w obcym kraju, wśród obcych? Nigdzie! Nigdzie, niestety! Wbiegł do swojego pokoiku. Drzwi zamknął za sobą, rzucił się na łóżko i płakał jak dziecko.

Pozostały mu wprawdzie ładne garnitury: czarny, granatowy, brązowy, surduciki zgrabne, kamizelki piękne, bielizna wykwintna, rękawiczki jasne, paletot nowy, ale jedyne półtora złotego w kieszeni!

Napłakawszy się serdecznie, w położeniu nieszczęsnym, helpless i friendless, jak mówią Anglicy, gdy i młody ozwał się żołądek, oczy wymył, wystrychnął się w świeże suknie i poszedł do Cafe Francais, by ostatnie półtora złotego przehulać, a potem spuścić się na Opatrzność i zrządzenie Boże.

Kawa głodnemu, bez obiadu, smakowała wybornie. Posiliwszy się zaczął uważny przegląd osób czytających dzienniki. Niebawem mężczyzna młody jeszcze, okrągłej i pełnej twarzy, zdrowej cery, z małymi faworytami czarnymi, o krótko przystrzyżonych włosach, w okularach złotych, podjął “National-Zeitung” i czytać począł.

W to mi graj! Frankę, mając go na oku, zbliża się zręcznie, przysiada, podejmuje “Breslauer Zeitung” i wreszcie coś tam do jegomości w okularach zagadał. Ten odpowiedział mu uprzejmie piękną niemczyzną. Zawiązała się rozmowa i opuszczony kandydat teologii, nie zwłócząc, całą swoją wypowiedział mu dolę, czyli raczej niedolę.

Tym panem był Henryk Lewestam, który pana Gustawa Franke przyprowadził wprost do nas, nie wiedząc, co począć z opuszczonym.

Zastali u nas kilka osób, a wszyscy porzuconego niegodnie przez Moskala Niemca szczerym otoczyli współczuciem. Mieszkali przy nas wtedy dwaj bratankowie Augusta — synowie zacnego Klemensa Wilkońskiego. Starszy już kończył gimnazjum. Zajmowali dwa pokoje od tyłu. Mąż mój zatem ofiarował Frankemu tymczasową gościnę i pomieścił go z bratankami. Lewestam zaś i inni postarali się o kilka lekcji dla niego: języka i literatury niemieckiej.

Wilkońska rozpoczęła edukację młodego Niemca, uczyła go przez jakiś czas języka polskiego, którego nauka przychodziła podobno Frankemu bez trudu, i przekładała dla niego wiersze lub śpiewała piosenki.

Młody a chętny kandydat byłby się niezawodnie języka naszego nauczył, i z pożytkiem może. Ale nadeszły dni marcowe i policja warszawska kazała mu, jako cudzoziemcowi, jako Niemcowi, wyjechać bez zwłoki. Pożegnał nas z żalem wielkim, bo aż rozpłakał się nawet.

26 I 2014 # # # #

Czy wierzy pani w duchy?

Z Moich wspomnień o życiu towarzyskim w Warszawie pisarki Pauliny Wilkońskiej:

— Ha!… A wiesz pani, że Dominik [Magnuszewski] był spirytystą i wierzył w duchy? Opowiadał nam z wiarą całą, że siedząc w nocy przy biurku, tworzył i pisał. Wtem dreszcz przejął go nagle. Mimowolnie podniósł oczy, spojrzał… blisko niego biała stanęła postać. Poznał matkę, którą kochał bardzo… miała wyraz twarzy anielski, była uśmiechnięta. Porwał się, wyciągnął ręce… Widzenie znikło i na wpół zemdlony upadł na krzesło. W dni kilka potem odebrał wiadomość, że matka umarła.

— Słyszymy nieraz o podobnych wypadkach.

— Czy pani wierzysz w ukazywanie się duchów? — zapytał mnie obecny Bogdan Dziekoński.

— Nie mam bezwzględnej wiary w duchy, ale jej też i bezwzględnie nie odpycham wcale. Nie należę do mistyków, lecz wyznaję szczerze, że mnie ten właśnie mistycyzm szczególniej pociąga.

— Jak bardzo wielu, lubo że nie wszyscy do tego przyznają się radzi. Wszystko, cokolwiek niełatwo wytłumaczyć sobie potrafimy, wrodzony dla natury ludzkiej ma urok.

— Nazywają to chorobliwością umysłu, rozgorączkowaną fantazją. Ale przypuśćmy, że podobne wypadki, jak śp. Dominika Magnuszewskiego, bywają wynikami rozgorączkowania władz umysłowych, to skądżeż właśnie takie wzięło się widzenie? Jeżeli powiemy: było to przeczucie, to wszakże i przeczucie jest także czymś nadzwyczajnym. Zatem są dziwy na niebie i na ziemi, o jakich ani się śniło filozofom naszym!

— A których i najmędrszy myśliciel nie chciałby odgadnąć i wyrozumować… bo nie potrafi!

Bogdan Dziekoński — obok wielkiej nauki i rozumu — był marzycielem, był mistykiem, a dowiódł tego i później, przylgnąwszy całą duszą do towianizmu.

— Toćże i nasz Czacki — zagadał jeszcze Wójcicki — którego nikt zapewne o marzycielstwo i mistycyzm nie posądziłby nigdy, także miał ciekawe widzenie. A było to w południowej godzinie, przy jasnym świetle słonecznym. Stolik, przy którym pisywał zwykle, stał przy oknie. Siedział przy nim właśnie i pisał, gdy nagle padł cień na papier. Spojrzał w okno i zobaczył poza nim przyjaciela od serca, Ignacego Potockiego, z którym zawsze jednych był myśli i uczuć. Porwał się z radością i wybiegł, by kochanego powitać gościa. Nie było nigdzie powozu i nikogo nie widział. Obiegł dom wkoło. Zawołał na służbę i o pana Potockiego dopytywał. Nikt go nie widział. “Jak to? przecież przybył! Na własne widziałem go oczy!” Upragnionego gościa jednakże nie było nigdzie. A w dni kilka później nadeszła wiadomość o jego zgonie.

Opowiadanie to dziwne na Dziekońskim zrobiło wrażenie.

22 I 2014 # # # # #

Trup w «Kordianie» Słowackiego

O trupie w szafie w warszawskim Pałacu Branickich, młodej a pięknej Angielce, która przyjechała do Polski, i pewnej scenie z Kordiana Juliusza Słowackiego — opowiadanie pamiętnikarki Pauliny Wilkońskiej.

Czytaj dalej →

20 I 2014 # # #

Generał Lamoricière

Ze wspomnień Pauliny Wilkońskiej:

W tym samym podobno roku [1849] przejeżdżał jenerał Lamoricière z żoną przez Warszawę, jadąc do Petersburga, i zatrzymał się przez dni parę w Hotelu Angielskim, budząc ciekawość i zajęcie ogólne.

W żartobliwej pogadance zrobił Włodzimierz Wolski zakład z kilku znajomymi, że rozmówi się z jenerałową. Pośmiano się. Zakład stanął, a wszyscy byli pewni, że go przegra.

Nazajutrz wybrał się w eleganckim ubraniu, z dwoma świadkami, do hotelu, a mając dar powierzchowności, wyglądał pokaźnie wcale. Wiedział od szwajcara, że jenerałowa podobno do kościoła pojechać miała. Kareta zaszła; niezadługo służba na piętrze drzwi od salonu otworzyła; zaszeleściły suknie jedwabne i ukazała się pani Lamoricière w pięknej toalecie paryskiej. Wolski zbiega z eleganckim ruchem po wschodach, dotyka się przebiegając, niby to nieumyślnie, sukni schodzącej damy, zrywa kapelusz z głowy, jakby ulękły nagle, i z nader grzecznym salonowym wyrazem, ładną francuszczyzną, przeprasza za niezgrabność swoją. Jenerałowa zatrzymuje się także i odpowiada uśmiechnięta wdzięcznie; Wolski coś tam jeszcze nader zręcznie powiedział; jenerałowa odpowiada znowu; po czym Wolski skłonił się z uszanowaniem. Jenerałowa schodzi. Wolski towarzyszy jej aż ku drzwiom hotelu. Jenerałowa wsiada do karety; obejrzała się raz jeszcze. Wolski z uszanowaniem pokłonił się znowu i znowu skinęła mu grzecznie z uśmiechem.

Rozumie się, że zakład wygrał jak najzupełniej.

W dni parę potem byłam u Wójcickich i mówiliśmy o tym zręcznym żarciku poety.

— Ha! — ozwał się pan * — druga anegdotka obiegająca o jenerale Lamoricière po Warszawie jest mniej zabawną.
— Cóż takiego? — zapytałam.

— Jenerałowie rosyjscy obwozili go po Cytadeli, której przyjrzał się uważnie bardzo i z głęboką świadomością. Odbył jak najściślejszy przegląd całej fortyfikacji, położenia zewnętrznego i dalszej nawet okolicy, za pomocą szkieł doskonałych. A następnie wytknął jakieś szczególniej słabe miejsce i twierdzenie swoje wykazał. Dnia następnego wyjechał; zaraz nazajutrz inżynierowie forteczni bezzwłoczną zajęli się pracą, by błąd wskazany naprawić.

Anegdotka ta stała się głośną i powszechną. A o ile jest prawdziwą? Nie wiem.

14 I 2014 # # # # #

Hrabia Stanisław Męciński

Z Moich wspomnień o życiu towarzyskim w Warszawie Pauliny Wilkońskiej:

Hrabia Męciński — przezwany Mandarynem — był to sobie niby grand hiszpański, wyzuty z majątku, a drapujący się w tym większą butę rodową. Sławnym był jego proces, który Matce Boskiej Częstochowskiej wytoczył. Jakiś tam jego przodek, wychodząc na wojnę, złożył w klasztorze częstochowskim brylanty wielkiej wartości i kosztowności inne. O zwrot tych bogactw wytoczył zatem proces twierdząc, że były klasztorowi tylko do przechowania oddane, gdy, przeciwnie, zwierzchność klasztoru twierdziła, że one darowizną były. Proces na niekorzyść hrabiego Męcińskiego rozstrzygniętym został.

Był to mężczyzna wysoki, dość silnie zbudowany, lecz chudy, wyprostowany w krzyżu, ale nieco powłóczący nogi. Cery ciemnej, rysów ostrych, z zadartą dumnie brodą. Ręce, w których trzymał laskę, zakładał zwykle na plecach. I tak można go było dnia każdego w Ogrodzie Saskim spotykać. Gdyśmy z mężem siedzieli tamże na ławce, zwykle przysiadał się do nas. Lubił prawić o świetności swojego rodu i rozległych majątkach. Posłyszawszy nazwisko czyje zapytywał zaraz, jakim pieczętuje się herbem — których świadomość dość miał obszerną. Opowiadał o swoich różnych fatach i dowcipach, które zawsze Warszawę bawiły. Trąciły wszelako niekiedy cynizmem i czelnością pewną.

Otóż jeden z lepszych: Stał na Saskim dziedzińcu, gdy już zbierała się parada. A właśnie odbyć się miała przed którymś z książąt i jakimś gościem zagranicznym. Policjant przystępuje do niego i przemawia:

— Panie hrabio, tutaj stać nie można.
— A to, durniu, przynieś mi krzesło! — odpowiedział patrząc nań z góry.

Innym razem znowu widział wchodzącego do restauranta francuskiego pana N.N., którego opinia publiczna potępiła jako podejrzanego o wydanie emisariusza w ręce moskiewskie, w jego chroniącego się lesie.

N.N. usiadł przy stole. Hrabia wszedł, obejrzał się wkoło, skinął mu głową i usiadł obok. Uradowany N.N. tą oznaką grzeczności, od którego jak od pariasa uciekali wszyscy, aż się porwał z krzesła, by mu ukłon oddać.

— Gorąco dzisiaj — wymówił hrabia ocierając pot z czoła. — A co to oni tu dziś mają? — i sięgnął po spis potraw.
— Może pan hrabia pozwolisz do mojego stolika? Bardzo proszę — zagadał ośmielony N.N. — I racz hrabia zadysponować wedle gustu, a miło mi będzie spełnić rozkazy.
— Pan dobrodziej jesteś podobno pan N.N.
— Tak jest, panie hrabio.
— Ano… — Męciński powstał ociężale. — Skoro pan dobrodziej wzywasz, bo inaczej ja byłbym zaprosił: nie lubię sam jadać — i usiadł przy stoliku pana N.N.
— Markier! — zawołał ten ostatni. — Racz pan hrabia wybrać potrawy.

Męciński poprawił okularów. Poszukiwał coś tam, czytając spis podany, i wybrał, co tam znalazł najwykwintniejszego. N.N. czuł się szczęśliwy nad wyraz. I kazał podać jakieś wino wyborne i butelkę prawdziwego Cliquot.

Poczęli zajadać smacznie, rozmawiając o potocznych rzeczach.
Po czym hrabia już przy wetach i po szampanie zagadał:
— Pan dobrodziej jesteś ze *skiego.
— Jestem ze *skiego, panie hrabio.
— A, a! To zapewne syn pana Chryzostoma?
— Ojcu mojemu było imię Barnaba.
— Barnaba!… Nie znałem. A czy matka pańska nie była
z domu *ska?

— Nie, panie hrabio.
— Ojcu było imię Barnaba… Pan mieszkasz w *skiem? —
Wyprostował się hrabia nagle i zadarł brodę. — Czy pan nie
jesteś z *?
— Tak, panie hrabio — zmieszał się N. N. i poczerwieniał.
— A fe! — hrabia porwał się jak oparzony i głośno zawołał: —
Markier! Markier! Podaj mi tam na ten stolik w kąciku czarną
kawę. Tutaj przy tym siedzieć nie mogę. Fe! fe!

Zwrócił uwagę wszystkich — spojrzenia i śmiechy. Przybrał
wyraz wstrętu, pogardy i przy dalekim usiadł stoliku. Odurzony,
przybity N.N., zapłaciwszy za dwa obiady i wino, wyniósł się
czym prędzej.

Jak podaje przypis, Męciński był postacią dobrze znaną w całej Warszawie, po której krążyły anegdoty i jego, i o nim. Wiele z nich przytacza K.W. Wójcicki w Pamiętnikach dziecka Warszawy:

Po powstaniu w 1831 roku stale zamieszkał w Warszawie, gdy wszystko stracił, i należał do karykatur naszej stolicy. Wyniosłego wzrostu, twarzy pociągłej, bladej, z okularami na dużym nosie, tuszy dobrej, z wydatnym brzuchem, chodził po ulicach miasta zwykle z zadartą w górę głową i dumnie spoglądając na przechodzących. Gdy po dolegliwej biedzie przyszła nędza, żył z żebraniny, pożyczając niby po parę złotych — zaglądając do pierwszych restauracji, gdzie znalazł zawsze benefaktora, który mu kupował śniadanie lub obiad.

Wójcicki nadmienił również o wspominanym przez Wilkońską procesie o kosztowności częstochowskiego klasztoru, sugerując zresztą, że hrabia nie miał z nimi nic wspólnego.

[…] raz w dzień uroczysty Matki Boskiej ujrzano go, jak szedł za procesją, jeden z jego znajomych mówi:
— Jak to, pan hrabia tu, a procesujesz się z Matką Boską Częstochowską?
— Nic nie szkodzi — odpowiada poważnie — przyjaźń przyjaźnią, a interes interesem.

24 XII 2013 # # #

Z anegdot Henryka Rzewuskiego

Jedna z wielu anegdot opowiedzianych przez Henryka Rzewuskiego i zapisanych w Moich wspomnień o życiu towarzyskim w Warszawie Pauliny Wilkońskiej:

— Był w Petersburgu wysoki dygnitarz, a miał ubogiego kuzyna, którego było potrzeba forytować w świecie. I otóż dnia jednego przełożył cesarzowi pokorną prośbę, ażeby najłaskawiej temuż kuzynowi rozkazał wydać nominacją na dyrektora lasów rządowych, położonych w guberni… nie pomnę w której, lecz dalekiej, dalekiej od Petersburga. Złożył obok dowody wysokich zdolności kuzyna, nauki, charakteru i czego tylko było potrzeba. Prośba upragniony otrzymała skutek i kuzyn ów, uznanych zdolności i zasług, otrzymawszy nominacją, z pensją pięciu tysięcy rubli rocznie, pożegnał protektorów swoich i przyjaciół wielkim, wystawnym obiadem. Upłynęło lat kilka, a może i kilkanaście, inny, również wysoki dygnitarz także znowu miał kuzyna potrzebującego donosnej [intratnej] posady. Myślał więc nad tym, myślał, aż przypomniał sobie owego dyrektora lasów rządowych w guberni… nie pamiętam. Dygnitarz wszelako spamiętał dobrze i wzięła go chętka wysadzenia tamtego, a umieszczenia nowego, w osobie swojego kuzyna. Przeto ukutą została denuncjacja wielka, we wszelkie opatrzona formalności: że obecny dyrektor dopuścił się srogich nadużyć, defraudacji przewielkich, że przez niedbalstwo i niedozór z góry a niesumienność zaprzedanych dyrektorowi podwładnych lasy popadły w stan strasznego zniszczenia itp. Wyznaczoną więc została komisja do sprawdzenia na miejscu wszystkiego. Tego ów drugi dygnitarz nie przewidział dostatecznie, że śledztwo miało się odbyć na miejscu, i nagłe stąd a wielkie zamieszanie powstało. Bo wypłynęło na jaw, że takie lasy rządowe w guberni onej nie istniały wcale, że ów urząd dyrektora był tylko udanym i że ów dyrektor, mianowany łaską cesarską, pobierający pięć tysięcy rubli rocznej pensji, nawet i z Petersburga nie wyjechał wcale! Nie chcąc zatem przejechać się na Sybir dygnitarz-oszust wraz ze swym kuzynem dyrektorem i dygnitarz-fałszywy denuncjant podali sobie pojednawczo dłonie i sprawa cała szczęśliwie zatartą została, dopóki nowy nie wystąpi denuncjant, który obydwóch oskarży.

Opowiadanie zabawiło. Czyniono różne uwagi. Pan Henryk powstał, przeszedł przez salon i usiadł na uboczu, gdzie począł opowiadać dykteryjki nie dla wszystkich uszów właściwe.

11 XII 2013 # #

Broda Władysława Wężyka

Z Marii Dernałowicz Cudzego życia fragment o Władysławie Wężyku i cytat z Pauliny Wilkońskiej:

Gdy po jego powrocie z Krakowa znalazł się na polu wyścigowym, by oglądać nowy triumf Lady Standhope, generał-policmajster gwałtownie zareagował na jego obecność. Powodem była broda Władysława. Dla władz carskich broda stanowiła od dawna oznakę buntowniczych myśli i wszelkiej nieprawomyślności. Przecież nawet Emir Rzewuski musiał ściąć na wyraźny rozkaz Miłościwego Pana swoją słynną złotą brodę! Ale nie Wężyk! Gwałtowne upomnienia generał-policmajstra Sobolewa pozostawiły go uprzejmym, lecz upartym, wobec czego po krótkiej wymianie zdań żandarmi ujęli Władysława pod ręce i odstawili na rogatki. Bieg Lady Standhope się nie odbył. Nawiasem mówiąc, o to chyba księciu Paskiewiczowi chodziło, bo na zeszłorocznych wyścigach jego własny koń przegrał sromotnie z klaczą Wężyka. A Warszawa miała zabawę.

Zrobił się harmider wielki. Władysław Wężyk […] nazajutrz zaraz podał się o paszport emigracyjny. Trzeciego dnia po tym był u nas na pożegnanie — z brodą piękną jak zawsze, w czarnej czamarce. Widziałam go wtedy po raz ostatni. Chłopcy na ulicach z tej okoliczności wyśpiewywali świeżo zrymowiany krakowiak:

Kto chce na koniu swawolić,
Musi wprzód brodę ogolić.

30 XI 2013 # # #

Rzecz o pojedynkach

Z Józefa Bachórza Spotkań z “Lalką”:

W uniwersytetach niemieckich tego okresu istniał rodzaj studenckiej mody pojedynkowej, trwożącej władze akademickie i gorszącej postronnych obserwatorów (sarkastyczną satyrę przeciwko manii burszowskich zwad honorowych napisał Heinrich Heine). Większość tych scysji z bronią w ręku kończyła się zadraśnięciami lub lekkimi ranami, kurowanymi na libacjach, ale nie brakowało i dramatów. Uczestnikiem jednego z nich był Józef Bohdan Dziekoński, który jako dwudziestojednoletni student Uniwersytetu w Królewcu zabił w pojedynku kolegę. Uciekł przed karą z Prus, ale ten

smutny nadzwyczaj wypadek […] całą zmącił mu przyszłość. I gdy go to ukłuło, zakrwawiło go wspomnienie, cierpiał głęboko, dotkliwie, uciekał od ludzi i całkiem dla znajomych na kilka dni znikał. Mówiono, że w samotności szuka odurzenia myśli i pamięci.

Cytat ze wspomnień często tu przytaczanej Pauliny Wilkońskiej. A co do Heinego, jego wiersz pod tytułem Pojedynek “miał i ten skutek — pisze Bachórz w przypisie — że poobrażano się na Heinego; w wyniku tego poobrażania się poeta musiał chwycić za szablę i pojedynkować się”.

09 XI 2013 # # # #

Car Aleksander i pani Michalska

2 marca 1855 roku umarł car Mikołaj I Romanow. Zastąpił go Aleksander II i — jak pisała Paulina Wilkońska w Moich wspomnieniach o życiu towarzyskim w Warszawie — poprawiło to nastroje polityczne w całym rosyjskim zaborze.

I opowiadano różne rysy z jego [tj. cara Aleksandra] życia. Pomiędzy innymi i o pani Michalskiej, której mąż był w kopalniach — za sprawę Szymona Konarskiego. Pojechała biedna do Petersburga i w rozpaczy rzuciła się z prośbą w ręku pod konie carewicza Aleksandra, następcy tronu, pędzącego faetonem przez ulice. Faeton przez nieszczęśliwą przeleciał. Carewicz wyskoczył, sam skrwawioną, zemdloną podniósł ze ziemi, a łzę miał w oku. Odwiózł ją do mieszkania. Przysłał lekarza swojego. Łożył koszta wielkie… Michalski wszelako dłużej jeszcze na Sybirze pozostał.

Szymon Konarski był uczestnikiem powstania listopadowego, po którego klęsce udał się na emigrację i został stronnikiem Joachima Lelewela. W 1835 roku wrócił do kraju jako emisariusz karbonarskiej organizacji Młoda Polska. Głosił w kraju idee demokratyczno-patriotyczne aż do 1838 roku, kiedy został złapany przez władze carskie; skazany na śmierć w 1839.

03 XI 2013 # # # #

Kobiety z cygarami

Wśród różnych gier salonowych XIX-wiecznej Warszawy Paulina Wilkońska w swoich wspomnieniach opisała “pytania i odpowiedzi”: gospodyni rozdawała swoim gościom pytania, a po tygodniu — odbierała mniej lub bardziej dowcipne odpowiedzi (zazwyczaj wierszem).

Do czego lub kogo przyrównano by w zeszłym stuleciu [tj. XVIII] kobietę palącą cygaro?

Odpowiedź pisarza Ludwika Niemojowskiego:

Nie wiem, jakie by pradziad zrobił porównanie.
Lecz zawsze niepochlebne dałby pewnie zdanie.
Nasi bowiem ojcowie płeć piękną widzieli
Stworzoną do niańczenia albo do kądzieli.

Poświęcenie od kobiet jak należność brali
I sami używając — im użyć nie dali.
Dzisiaj dzielim z kobietą złe, dobre przygody —
I szczęście, i nieszczęście, i żal, i swobody.

Czy wzbronimy im użyć niewinnej rozkoszy,
Która myśli rozjaśnia, smutek z czoła spłoszy?
Wielu temu przygania — mnie się jednak zdaje,
Że nam to nie zaszkodzi — im wdzięku dodaje.

Czy nie szkodzi, nie byłbym taki pewien — ale mniejsza o to. Aleksander Kraushar zanotował w książce Polki twórcze czasów nowszych takie wspomnienie poświęcone Marii Ilnickiej i Deotymie:

Tam, na trzecim piętrze, w schludnym saloniku, odbywały się sympatyczne wtorki pani Marii, według ustalonego programu przyjęcia, złożonego ze szklanki herbaty i “rogalików”. Około pani domu usadowionej na kanapce grupowało się grono bywalców, z rezygnacją powstrzymując się od palenia papierosów, których Ilnicka nie znosiła, nie ze względu na ich szkodliwość dla zdrowia, ile ze względiu na ich proweniencję od Moskali, którzy ów nałóg u nas rozpowszechnili. Leżało to niemal w naturze Ilnickiej, iż ze wstrętem unikała zawsze wszystkiego, co mogło mieć jakikolwiek bliższy lub dalszy związek z nienawistną “Moskwą”. Jeśli więc ktoś z jej gości sybiraków nie mógł mimo najlepszej woli oprzeć się nawykowi “zaciągnięcia się”, ten chyłkiem opuszczał salonik i szukał w kuchence miejsca do wypalenia choćby kawałka papierosa…

Takiemu rygorowi, jak wiadomo, nie podlegali bywalcy salonu Deotymy, która, sama amatorka palenia, pozwalała swoim gościom po poczęstunku “lawą” (gorąca słodzona woda z arakiem) raczyć się dymem papierosów podczas słuchania fragmentów Sobieskiego pod Wiedniem.

22 X 2013 # # # # # # #

Syrokomla, «Homerowa dziatwa»

Wiersz, który Władysław Syrokomla przesłał Paulinie Wilkońskiej do albumu pamiątek — drukowany i gdzie indziej zresztą.

Boże mój, Boże! jak to poecie
Trudno i nudno żyć na tym świecie!
Każdego kocha, ufa bez granic,
I w sercach rymu dla serca szuka;
A dobrzy ludzie mają go za nic,
Bo zwieść poetę niewielka sztuka.
Przecież go każdy zwodzie ochoczy,
My tacy prości, a oni biegli!
Więc na złość światu zamknijmy oczy,
Udajmy, żeśmy nic nie postrzegli.
Niech zwodzi przyjaźń, zwodzi niewiasta,
Niech szarpie krytyk, lichwiarz odziera:
Ślepym był Homer, nasz protoplasta,
Więc bądźmy ślepi na cześć Homera.

Podpisany: Załucze, 1851 rok.

13 X 2013 # # #

Władysław Syrokomla o sobie

W jednym z pierwszych listów Syrokomli (Ludwika Kondratowicza) do Augusta Wilkońskiego (które przytacza w swoich wspomnieniach jego żona, Paulina) poeta, po całym akapicie usprawiedliwień za późną odpowiedź, opowiada korespondentowi o sobie w tych słowach (rok — 1851):

Oto urodziłem się w roku 1823; odbyłem wychowanie w szkołach prowincjonalnych, potem wałęsałem się po drodze żywota lat kilka; potem się w roku 1844 ożeniłem; jednocześnie wziąłem w rękę to oto pióro (szczęście moje… zgubę moją!) i osiadłem stale na wsi dzierżawiąc od księcia Wittgensteina Załucze.

W przeciągu tych lat ośmiu Bóg dobry dał mi napisać z dziesiątek tomów, udarował trojgiem dzieci i 350 rublami srebrnymi czystego zysku z honorariów księgarskich, które składają cały mój majątek, bo reszta mych kapitałów, w pracy, nadziei, gruszkach na wierzbie itp. zabezpieczeniach, w tej chwili nie jest do zrealizowania na gotowiznę.

Żyjemy w ciszy, z książkami, z kwiatami, z dziatwą, z dobrymi ludźmi i ze świętą golizną, którą pojmuję z jej wdzięcznej, poetycznej strony, tak dalece że ile razy fortuna, drogą sukcesji po wujaszku lub sowitszego honorarium, błyśnie mi przyjaźniej w oczy, staram się korzystać z jej darów zawzięcie, aż znów wrócę do mojego normalnego stanu finansów, do zera, które jest figurą globu, symbolem wieczności, aureolą mojego oblicza, czarodziejskim kołem (circulus vitiosus), w którego środku staję bezpieczen od pokus: pychy, egoizmu, lenistwa.

Z konieczności tedy jestem cnotliwym, lubo niektóre grzeszki, a przede wszystkim święte lenistwo, bardzo się ponętnie do mnie uśmiechają. Nieraz wyobrażam sobie, że jestem wielkim panem, nic nie robię, jeno leżąc pod cieniem klonu, z hawańskim cygaro, czytam od poczty do poczty gazety, żurnale, romanse, a jeżeli raczę pióro wziąść [!] do ręki, to tylko dla pisania miłych dla serca, przyjaznych listów (o! wtedy miałbyś co tydzień list ode mnie), tylko do wylewania na papier poetyckich pomysłów. Takie to marzenia nieraz się do mnie wdzięczą, ale nic z tego… Wiem, czyje to figle… Spiriantus! i za dykcjonarz łaciński, i do pracy, a duch-kusiciel znika.

Ale wracam do dalszego kreślenia obrazu mojego żywota. Żona moja [Paulina z Mitraszewskich], kilka lat młodsza ode mnie, całą rezygnacją znosi swą godność żony poety i w dobrej wierze upaja się dymkiem chwały swego mężula. Wprawdzie wymyka się, jak może, ilekroć z jakim gotowym utworem staję dla odczytania go, ale raz złapana, gotowa cierpliwie wysłuchać, a nawet sama deklamować moje gawędy. Tego tylko w głowie pomieścić nie może, dlaczego pisarz tak wzięty, tak przechwalony, tak małe bierze honorarium. Trudno na to odpowiedzieć… słusznie czy niesłusznie, trzeba jęczeć na chciwość nakładców, bo inaczej we własnym domu zachwieje się wiara w potęgę mojego talentu.

Władysław Syrokomla

06 X 2013 # # #

Albert Potocki, «Do Kraszewskiego»

Z Moich wspomnień o życiu towarzyskim w Warszawie pisarki Pauliny Wilkońskiej:

Nikt jej nie odpowiedział, bo właśnie drzwi otworzono i ukazała się wysoka, barczysta postać w mundurze pułkownika rosyjskiego. […] Wojewodzina wyciągnęła ku niemu rękę, a jedna z pań obok poszepnęła: “Nasz bard, nasz wieszcz, pan Albert Potocki!” Poeta, powieściopisarz, wzięty w młodzieńczym wieku nagle za objawy zbyt gorącego patriotyzmu do wojska jako prosty żołdak. […] Za powrotem od lat podobno niewielu do kraju pan Albert w krótkim czasie na horyzoncie piśmiennictwa naszego zasłynął. Napisał krytykę przekładu niektórych dramatów Szekspira, przez Kefalińskiego (ks. Hołowińskiego), którego Akefalińskim nazwał. Drukował przełożone poezje z języków tureckiego, perskiego itd., itd.

Usiadł przy naszym stole. Wojewodzina zapytała, czyli nic z sobą świeżo stworzonego nie przyniósł. Uśmiechnął się i wyciągnął welinowy arkuszyk.

Do Kraszewskiego — wymówił.
— Wiersz do Kraszewskiego! — powtórzono wkoło i wszystko cisnąć się poczęło.

Poeta przeczytał nam wiersz zgrabny, gładki, napisany z dobrodusznym humorem, w którym przemawia do twórcy Świata i poety, ażeby tak wiele nie pisał.

Jak podaje przypis, wiersz Potockiego nie był nigdy wcześniej drukowany — i do dzisiaj, jak się wydaje, nie znalazł miejsca nigdzie poza pamiętnikiem Pauliny Wilkońskiej, bo w żadnym tomie poezji Potockiego nie zebrano.

Gdy świat młody w poezji barwy się odziewał,
Gdy Homer władał lutnią, gdy Wirgiliusz śpiewał,
Dziesięciu ledwo wieków upłynione dzieje
Dwie światu zdumiałemu dały Epopeje.

Za to, choć zgasły ludy, wśród których powstała,
Język ich wiecznie żyje, jak ich wieszczów chwała.
Nie tak się u nas dzieje, miesiąc nie upłynie,
Już nowa Epopeja w litewskiej krainie!

Wieszczu! Nie bądź okrutnym, zlituj się nad nami,
Wstrzymaj się choć na chwilę z prozą i wierszami.
Patrz, pod Witoloraudą siły się w nas chwieją,
A ty, nieludzki, nową grozisz Epopeją.

Daj się ubłagać, nie bądź współbratem wyrodnym,
Bądź tyle litościwym, ile jesteś płodnym.
Wyznajemy, że jesteś jak olbrzym potężnym,
Lecz bądź tyle łaskawym, ile jesteś mężnym.

Mieliśmy Marewiczów, Bielawskich przed laty,
Jacków i Marcinkowskich dźwigał koń skrzydlaty,
Lecz chociaż jedne z tobą przebiegali szlaki,
Żaden z nich się nam nie dał tak jak ty we znaki.

Mętna Wisła, na wiosnę gdy wystąpi z brzegów,
Zatapia włoście wodą roztopionych śniegów,
Lecz wkrótce, klęsk zadanych rolnikowi syta,
Powraca zawstydzona do swego koryta.

I ty Polskę zalałeś wierszami i prozą,
Sześć par wołów znad Dniepru dzieł twych nie uwiozą,
Lecz choć Polak z Litwinem w twoich wierszach brodzi,
Nowej się muszą jeszcze obawiać powodzi.

Zlituj się, Bóg ci rymów nadgrodzi sowicie,
Ale płyń choć na chwilę w swym własnym korycie,
A jeśli żadna prośba wzruszyć cię nie może,
Wtenczas daj nam, o, daj nam cierpliwości, Boże!

(Chciałbym, ażeby Szabrański miał tyle odwagi na pioruny Kraszewskiego i jemu podobnych, ażeby to wydrukował).

Potocki zmarł na cholerę na Kaukazie między 1847 a 1853 rokiem. Wiersz zatytułowany Pamięci Alberta Szeligi hrabiego Potockiego — pułkownika — zmarłego na Kaukazie poświęcił mu przyjaciel, Cyprian Kamil Norwid:

Mówiłeś “wspomnij!…” — gdy żegnałem Cię —
Niechże Ci będzie lekką ziemi wschodnia:
Ziemia Kaukazu, gdzie lud w błogim śnie,
Gdzie imię “brata” — “gościa” — lub “przechodnia”
Oznacza jednę myśl… nie trzy… nie dwie!…

*
Wieluż? umarło — od spomnianych chwil —
A wielu? Ciebie i mnie zapomniało;
Gdy między grobem Twym, a mną?… świat-mil
Legł — i umarł głos mój, jak Twe ciało:
Choć — ból to równy (jeżeli: Człek jest styl)

*
Lecz ja nuciłem zawdy strojem tym,
Co mało-baczyć śmie na ludzkie głosy —
To stać mię jeszcze i dla Cię na rym,
Którego w ziemię — cień, światłość w niebiosy
Przeszła — — cześć Tobie!… przebaczenie im…

30 IX 2013 # # # # #